Powiedziałam wtedy TAK

Urodziłam się w rodzinie wierzącej, katolickiej. Jestem osobą niepełnosprawną, poruszam się na wózku inwalidzkim, bo jako czteroletnie dziecko zachorowałam na chorobę Heinego-Medina. W wieku 9 lat po raz pierwszy przyjęłam Pana Jezusa Eucharystycznego. Potem wyjechałam do sanatorium na kilka lat. To był dla mnie bardzo trudny okres. Tęskniłam za rodziną, a moja choroba, która spowodowała paraliż, całkowicie uzależniła mnie od pomocy obcych osób. W tym czasie - a była to druga połowa lat 50. - w szpitalach i sanatoriach nie była sprawowana Eucharystia, nie mógł  przychodzić kapłan. Pozbawiona sakramentów, modliłam się coraz rzadziej, oddalałam się od Pana Boga i moja wiara słabła. Rodziły się też we mnie pytania: “Dlaczego tyle cierpienia, zwłaszcza wśród małych dzieci?”. Rosła moja nieufność co do miłości Boga. Przedstawiał mi się On jako wielki Sędzia, wydający wyroki, bez możliwości “odwołania”. Do takiego Boga trudno mi było się zwracać, mówić o swoich troskach i cierpieniach, prosić o pomoc.
Po trzyipółletnim pobycie w sanatorium wróciłam do domu jako trzynastoletnia, chłodna katoliczka. Brak wózka, którym mogłabym poruszać się poza domem powodował, że nie uczestniczyłam w życiu Kościoła. w tym czasie miałam kontakt z księdzem tylko w czasie kolędy. Jednak moje serce było niespokojne i pragnęło bliskości Boga. Upłynęło dużo czasu, ale Pan odpowiedział na moją tęsknotę i gdy miałam 40 lat pojawiła się możliwość uczestniczenia w pielgrzymce osób niepełnosprawnych do Lourdes. Było to przełomowe wydarzenie w moim duchowym życiu. Jechałam do Matki Bożej w intencji uzdrowienia, nie tyle fizycznego, co uleczenia mojego zranionego serca, które było zamknięte i nieufne wobec miłości Boga. Po tej pielgrzymce Pan Bóg powoli odsłaniał przede mną swoje prawdziwe oblicze. Zaczęły się transmisje radiowe mszy niedzielnych, których mogłam wysłuchać. Dostałam w prezencie Pismo Święte i zaczęłam je czytać. Nie byłam jednak przygotowana do takiej lektury. Było to dla mnie za trudne, więc odłożyłam je na półkę. 
Po dwóch latach od pobytu w Lourdes mogłam wyjechać na pielgrzymkę do Ojca Świętego Jana Pawła II do Włoch. Było to dla mnie wyjątkowe, ogromne przeżycie. Spędziliśmy w Rzymie cały Wielki Tydzień. Kilkakrotne mogliśmy spotkać się z Ojcem Świętym. W czasie audiencji generalnej Jan Paweł II podszedł do naszej grupy, każdego indywidualnie pobłogosławił. Potem przeżywaliśmy z nim Drogę Krzyżową w Koloseum i całe Triduum Paschalne. Te przeżycia sprawiły, że moje serce zapragnęło żywo uczestniczyć w życiu Kościoła i poznawać bardziej osobę Jezusa. Pan Bóg odpowiedział na to moje pragnienie. 
Po pewnym czasie od powrotu do domu poznałam Alinę - osobę, która, nie zważając na trudności i bariery architektoniczne, zaczęła zabierać mnie ze sobą na msze święte. Dzięki niej mogłam uczestniczyć w pasterce, w Triduum Paschalnym i innych świętach kościelnych. Sześć razy brałam też udział w pieszych pielgrzymkach na Jasna Górę.
Potem koleżanka, która także poruszała się na wózku inwalidzkim, zaprosiła mnie na Seminarium Odnowy Życia w Duchu Świętym, prowadzone przez wspólnotę „Posłanie”. Spotkania odbywały się w miejscu, do którego nie mogłam dotrzeć z powodu kręconych, wąskich schodów. Po roku otrzymałam kolejne zaproszenie, a wtedy sytuacja się zmieniła, bo spotkania grupy - z powodu pożaru kościoła - przeniesiono w inne miejsce. Był marzec 1990 roku. To było dla mnie niesamowite i zadziwiające, jak Bóg wtedy zadziałał. Pamiętam, że Seminarium miało trwać siedem tygodni, a w moim sercu zrodziły się wątpliwości: “Czy dam radę dotrzeć na wszystkie spotkania, a potem wrócić do domu? Czy znajdą się osoby, które zechcą mi w tym pomóc? Czy to w ogóle się uda?”. Podzieliłam się tymi obawami z Aliną, a ona, słysząc, o co chodzi, odpowiedziała: „Zostaw to mnie. Do ciebie należy decyzja, czy chcesz to Seminarium przeżyć”. Zrozumiałam wtedy, że bariery architektoniczne to nie jest główna przyczyna mojego zamknięcia, ale jego źródło może być w moim sercu. Opuszczenie rodzinnego domu na długi czas już w dzieciństwie z powodu choroby sprawiło, że wydawało mi się, że Bóg też mnie opuścił, a przez brak sakramentów zrodziła się nieufność wobec słów, że On mnie kocha, skoro tego nie widziałam w swoim życiu. Zobaczyłam wtedy oczami wyobraźni Jezusa, który stoi i puka do moich drzwi. Daje mi szansę, bym mogła otworzyć i wyjść do Niego. Jeśli jednak się przestraszę i zrezygnuje, to On to uszanuje i pójdzie, i być może taka szansa drugi raz się już nie powtórzy. Wtedy zrozumiałam, że teraz jest moment mojej osobistej decyzji i od mojego „tak” albo „nie” zależy to, jak będzie wyglądać dalsze moje życie i moje relacje z Bogiem. Powiedziałam wtedy „tak”.
Nie przypuszczałam wówczas, że Pan Bóg postawi tylu ludzi na mojej drodze. Zaczęłam brać udział w spotkaniach wspólnotowych, znalazły się osoby, dzięki którym mogłam uczestniczyć w Eucharystii, także w dni powszednie, nie tylko w niedzielę. Moje pragnienie, by poznawać Jezusa, mogło się rozwijać i wzrastać w tej wspólnocie. Dziś mogę powiedzieć, że Pan Jezus stał się moim Przyjacielem. Moja przygoda ze wspólnotą “Posłanie” trwa już 30 lat. Ludzie w niej się zmieniają na moich oczach i ci, którzy wówczas studiowali, założyli własne rodziny i mają swoje studiujące dzieci. Nie sposób policzyć, ile osób w tym czasie spotkałam, ile stopni schodów pokonałam na wózku, ile kilometrów drogi przejechałam w drodze na Eucharystię czy pielgrzymki, na ilu byłam ślubach swoich przyjaciół…
Przez ten długi czas formacji odkryłam, że wspólnota jest jednym ciałem, które ma różne członki – te słabsze i te mocniejsze – które mają różnorakie zadania, dzięki czemu każdy, jeśli tylko chce i ma takie pragnienie, może odnaleźć w niej swoje miejsce. Zobaczyłam, że wspólnota uczy brania, ale też dawania z siebie. Dzięki niej mam możliwość kontaktu z drugą osobą i doświadczenia mocy modlitwy wstawienniczej. Kiedy proszę innych o pomoc, zawsze przychodzi łaska wzmocnienia i siły do pokonywania codziennych trudności czy zmagań z niepełnosprawnością. We wspólnocie znajduję osoby, które pomagają mi w codziennym dotarciu na Eucharystię i nie tylko, ale także sprawiają, że czuję się jakoś potrzebna, że moje życie nabiera sensu – bo ja też mogę innym służyć swoją modlitwą. I chociaż czuję się słabszą cząstką tej wspólnoty, to Pan Bóg udzielił mi daru cierpliwego słuchania i empatii. Zawsze można do mnie przyjść, porozmawiać, wspólnie się pomodlić. Mój dom jest dla wszystkich otwarty. Myślę, że to też jest dla mnie ważne zadanie, które mam wypełnić.
W moim sercu jest ogromna wdzięczność za ten wieloletni czas bycia we wspólnocie. Nie wyobrażam już sobie w tej chwili takiego życia, które byłoby pozbawione tego daru. Bogu niech będą dzięki za to, jak mnie poprowadził, za to, że dał mi dar Kościoła i wspólnoty. Chwała Panu!
Hania